Irlandia – dzień 4

Ten dzień zaczął się naprawdę dobrze. Nie padało, a nawet czasami na niebie pojawiało się słońce. Niestety w Irlandii nie oznacza to, że się wypogodzi i będzie ciepło, słonecznie do końca dnia. Nasz kierowca Peter o irlandzkiej pogodzie mówił tak: „four seasons one day”. I tak było też tego dnia. 
Na płaskowyżu Burren było pochmurnie, odrobinę wietrznie, ale na pewno nie było śladów porannych przymrozków takich jak w Polsce. Jadąc trasą atlantycką, zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie na zdjęcia, bo pięknie świeciło wtedy słońce. Nie wiadomo kiedy pojawiła się mgła. Im byliśmy bliżej Klifów Moheru, tym stawała się gęstsza.  Niestety, kiedy dotarliśmy na miejsce, klify całkowicie utonęły we mgle . Taka typowo angielska pogoda w Irlandii. Niezrażeni, poszliśmy jednak na spacer wzdłuż Oceanu Atlantyckiego. Było nie najgorzej,a z czasem zrobiło się naprawdę dobrze. Najpiękniej klify zaprezentowały się dopiero pod koniec naszej wizyty, pewnie dlatego, że przyjechało dużo amerykańskich wycieczek. 
Znad klifów pojechaliśmy prosto do skansenu Bunratty Folk Park, który ukazywał wygląd XIX-wiecznej wsi irlandzkiej. Tam każdy ruszył zgodnie z kierunkiem swoich zainteresowań. Niektórzy odwiedzili szkołę, inni ruszyli do domu doktora, a pozostali prosto do herbaciarni albo starego pubu .  Byli też tacy, który poszli uczyć się fachu do kowala, a jeszcze inna grupa wolała spędzić czas z księżniczkami w średniowiecznym zamku Bunratty Castle, założonym jeszcze przez Wikingów. 
Po dwugodzinnym pobycie w Bunratty ruszaliśmy w kierunku Dublina, który powitał nas piękną, letnią wręcz pogodą. Po zakwaterowaniu w samym sercu miasta, poszliśmy do chińskiej restauracji na kolację. Tam i Chińczycy i Irlandczycy zobaczyli ile głodny Smoleniak potrafi zjeść na kolację.